Opowieści znalezione za biurkiem, czyli powrót Profesora Stoeckera
-Stoecker!! — w słuchawce zgłasza się mój rozmówca. Nazwisko rzuca energicznie, jak rozkaz odpalenia torpedy. Przedstawiam się. Rozkręca się rozmowa i koniec końców umawiamy się na spotkanie. Świetnie. Pan Ryszard zakończył pracę w naszej szkole parę dobrych lat temu i pora sprawdzić, co aktualnie porabia. Tym, którzy nie znają postaci Pana Ryśka wyjaśniam — przez lata uczył w Tuwimie angielskiego, pracował w dziennikarstwie, jest tłumaczem. Kolekcjonuje ciekawe historie i szklane ryby, hobbystycznie wyłapuje absurdy tego żywota.
x x x
Drzwi otwierają się przyjaźnie. Przypominam sobie, że wybitny rzeźbiarz Xawery Dunikowski wypychał przez wizjer szpikulec, aby odstraszać gości… Nieważne. Przede mną wyłania się Pan Ryszard. Nietknięty palcem czasu, ale z ręką w tulei zrobionej z bandaża. Witamy się.
Ja – Jak zdrowie, Profesorze?
Pan Ryszard – Prawie miesiąc byłem w szpitalu i właśnie wróciłem do domu. Idzie ku lepszemu, ale muszę używać chodzika. Wszystko zaczęło się od upadku.
Sadowi się za biurkiem, pod skarpą zbudowaną z książek. Ufam, że nie zejdzie lawina. Pod kaloryferem kładzie się miniaturowy tygrys i zaczyna nasłuchiwać.
Ja – Słyszałem, że na emeryturze napisał Profesor książkę…
Pan Ryszard – Rzeczywiście. W sumie miałem ją napisaną dwanaście lat temu, ale wydanie odwlekało się. Kolega Inżynier przekonał mnie, żeby to w końcu zrobić. Książka nosi tytuł „Wołanie zombich o karbid.”
Profesor kontynuuje – W przeszłości przymierzałem się też do „Zbrodni po beskidzku”, ale pojawiły się turbulencje i sprawy nie dokończyłem. Fabuła miała być mniej więcej taka: wypili alkohol, ktoś krzywo spojrzał i dostał wiadrem. Albo taka: wypili i ktoś dostał wiadrem.
Gospodarz tak jakby mruga okiem. Mały pod kaloryferem słucha w napięciu.
Przeglądamy „Wołanie zombich”. Oczywiście nie jest to zwykły horror o żywych trupach. Pan Rysiek opisuje „czasy, które odeszły i kraj, którego już nie ma”, generalnie nasze strony i „Ślunsk” sprzed dziesięcioleci. Parzyste rozdziały to przedruki artykułów, które jako dziennikarz pisał do gazet. Książka dokumentuje rozmaite stany umysłu i epizody z życia bufetowych, redaktorów, stróżów, Zdzichów z flaszką i na odwyku, gdzieś wyskakuje Gierek. Ich język jest językiem książki. Tekst często jest komiczny, ale i dosadny. A tytuł? — Słowo „zombi” oznacza chudego alkoholika, natomiast „karbid” to denaturat z sokiem — niewinnym głosem wyjaśnia autor.
Aktualne zdjęcie Pana Ryśka w jego literackiej jaskini. Do tekstu w dymku jeszcze wrócimy 😉
Szukamy kilku fragmentów do nagrania audio. Odsiewamy to, co świetne, ale wymaga jakiegoś komentarza historycznego. Oraz to, co „dosadne i swawolne”. Trochę tak odsiewamy…
- O, to jest niezłe! Nie publikujemy…
Wreszcie mamy kilka wdzięcznych kawałków. Włączam dyktafon, a Pan Rysiu zaczyna czytać tonem urodzonego gawędziarza i żartownisia 😉😉😉😉😉. Brzmi to tak (trzeba puścić głośno):
Fragment rozdziału pt. „Staszek Hulbój ma chorą macicę”
To samo, ale z dodatkiem paru dalszych zdań z książki:
Wilhelm Torbus, górnik z kopalni „Piast”, korzystał z dwudniowego zwolnienia lekarskiego z powodu… ostrego zapalenia jajników. Stanisław Hulbój, górnik kopalni „Borynia”, cierpiał przez jeden dzień na inną przykrą dolegliwość związaną z funkcjonowaniem… macicy. Herberta Smolca, górnika kopalni XXX-lecia PRL, nie było w lutym w pracy przez trzy dni. Powód — zaawansowany rak płuc. Kilkanaście dni później tenże sam Smolec leczył się na raka… jelita grubego. (…) Były to choroby jedynie na papierze. A że to, co zapisane o człowieku czasem ważniejsze niż on sam — to już inna rzecz. (…) Prawdziwymi „dolegliwościami” Torbusa, Hulboja i Smolca były niedyspozycje spowodowane uczestnictwem w rodzinnych uroczystościach — weselach i imieninach, względnie potrzeba wykonania pilnych prac w polu.
Z rozdziału pt. „Tresowane myszy japońskie”
Kotek kończy nasłuch, wyłania się spod kaloryfera, miauczy i gdzieś znika. Ja zostaję i kontynuuję rozmowę z Panem Ryszardem. Opowie o tym inny wpis, ten zamykam. Do zobaczenia! 😎