Matura, czyli wałek, placek i złe Google

Witam wszyst­kich. Chcia­łem roz­po­cząć ten wpis od zda­nia „dzi­siaj roz­po­czy­na­ją się matu­ry”, ale zdą­ży­łem wyha­mo­wać. To był­by sła­by począ­tek, drew­nia­ny, mało odkryw­czy i nud­ny jak fla­ki z ole­jem. Zamiast tego zacznę od wał­ka. I od razu przej­dę do kon­kre­tów, bo z wał­kiem moż­na tyl­ko konkretnie.

Z czym koja­rzy się Wam matu­ra? Ze sto­sa­mi nota­tek, zary­wa­niem nocy, napo­ja­mi ener­ge­ty­zu­ją­cy­mi, czer­wo­ną bie­li­zną i wcho­dze­niem do sali matu­ral­nej pra­wą nogą? Przede wszyst­kim powin­na koja­rzyć się z kuch­nią. Raz dla­te­go, że mózg uczą­ce­go się wypa­da dobrze odży­wiać. Szcze­gó­ły może­cie zna­leźć w necie, na przy­kład na blo­gu stu­denc­kim Blu­eKan­ga­roo — nie jestem wpraw­dzie die­te­ty­kiem, ale zamiesz­czo­ny tam wpis brzmi sen­sow­nie, sam blog też może przy­paść do gustu, głów­nie pew­nie dziew­czę­tom. Orze­chy, bana­ny… nawet owsian­kę bym zjadł, tyl­ko łoso­sio­wi bym po wege­ta­riań­sku daro­wał. A wra­ca­jąc do kuch­ni — jeże­li nie dostrze­ga­cie związ­ków pomię­dzy kuch­nią a nauką do matu­ry, to obej­rzyj­cie poniż­szy filmik 🙂

Roz­luź­nia­my się. Klik…

Obie­cy­wa­łem wałek, więc był. Nie obie­cy­wa­łem hol­ly­wo­odz­kiej pro­duk­cji, więc jej nie było. Ścież­kę wideo do tego instruk­ta­żo­we­go fil­mi­ku wzią­łem z inter­ne­to­we­go por­ta­lu Pixa­bay, resz­tę doda­łem od sie­bie, cho­ciaż tekst czy­ta mi ktoś inny. W kwe­stiach kuli­nar­nych nie kon­sul­to­wa­łem się z Rober­tem Makło­wi­czem. Co gor­sza, nie kon­sul­to­wa­łem się też z naszą Panią Kasią, któ­ra dużo wie i o wał­ko­wa­niu uczniów, i o zdro­wym odży­wa­niu się. Zapomniałem.

A sko­ro już o gastro­no­mii mowa… Histo­ria matur pisem­nych w naszej szko­le dzie­li się wyraź­nie na dwa okre­sy: kanap­ko­wy i post­ny. Kanap­ki zja­da­li matu­rzy­ści w budyn­ku szko­ły na uli­cy Jaskro­wej. To były w ogó­le inne cza­sy. Wszy­scy matu­rzy­ści pisa­li na sali gim­na­stycz­nej, pano­wa­ła atmos­fe­ra jak na halo­wych roz­gryw­kach sza­cho­wych dla głu­cho­nie­mych. A dzi­siaj? Roz­bi­cie dziel­ni­co­we. Matu­rzy­ści piszą w wie­lu kla­sach, zazwy­czaj po dwu­na­stu w gru­pie. Do tego nie­raz tra­fi się uczeń w pod­ko­szul­ku, w któ­rym wła­śnie zesko­czył z desko­rol­ki. Poza tym znik­nę­ły kanap­ki — matu­rę prze­cho­dzi się na czczo i kropka.

Gdy­by nasza szko­ła ist­nia­ła przed woj­ną, sytu­acja była­by jesz­cze inna. Język pol­ski był­by pisa­ny przez pięć godzin zamiast nie­ca­łych trzech, wie­lu uczniów pod­cho­dzi­ło­by do egza­mi­nu z łaci­ny, a nawet gre­ki (o angiel­skim w ogó­le zapo­mnij­cie).  Zda­na matu­ra ozna­cza­ła­by dla nasze­go absol­wen­ta nie­złe pie­nią­dze w pra­cy i przy­na­leż­ność do cywi­li­za­cyj­nej eli­ty. Spójrz­my na takie­go teo­re­tycz­ne­go Józe­fa X, matu­rzy­stę z Tuwi­ma, ufor­mo­wa­ne­go filo­zo­ficz­nie i lite­rac­ko przez Pro­fe­so­ra Pio­tra, wyedu­ko­wa­ne­go z łaci­ny przez Pro­fe­sor Wie­się. Jesz­cze przed trzy­dziest­ką Józef  sia­dy­wał­by sobie w wikli­no­wym fote­lu przed restau­ra­cy­ją, palił cyga­ro i od cza­su do cza­su odpo­wia­dał prze­chod­niom na czo­ło­bit­ne „dzień dobry, psze pana”. No cóż, wie­dza Józe­fa była­by w cenie, osta­tecz­nie przed woj­ną nie było Inter­ne­tu i Google’a.

Taka jest praw­da. Dwie używ­ki dozwo­lo­ne pra­wem — Google i Inter­net — bry­lu­ją na salo­nach i w naszych domach, wie­dza zawar­ta w gło­wie stra­ci­ła na zna­cze­niu. Wszyst­ko moż­na sobie wygo­oglać, nawet infor­ma­cje o tym, że Zie­mia jest pła­ska, a angiel­ska kró­lo­wa to tak napraw­dę zmien­no­kształt­ny kosmi­ta, tzw. Reptilianin 🙁

Zostaw­my smut­ne tema­ty… Zapra­szam do kuch­ni. Bez wałka.

Loading

Face­bo­ok Comments